Looking For Anything Specific?

Header Ads

Dekada blogowania i miesiąc od premiery Gildii Zabójców, czyli świętujemy!

 

W tym miesiącu Różowy Blog zaliczył kolejną rocznicę istnienia i to bardzo okrągłą - 10 lat jestem tutaj z Wami, choć Gosiarella.pl to rebranding bloga książkowego (ktoś pamięta "W krainie stron"?), więc to zależy, jak to liczyć. Niemniej wychodzi na to, że na tę okrągłe urodziny sprawiłam sobie i mam nadzieję również Wam prezent w postaci książki (można powiedzieć, że na swój sposób to powrót do korzeni) i z tej okazji postanowiłam Wam o tym opowiedzieć, jak podobne są dla mnie obie te rzeczy.

Mogłabym Wam opowiedzieć, jak powstał blog (kliknęłam i stało się różowo!). Mogłabym opowiedzieć jego historię (ja pisałam - Wy czytaliście). Mogłabym zaprezentować Wam tę dekadę w liczbach wyświetleń, ale wszyscy wiemy, że nie jesteście dla mnie liczbami, a poza tym i tak przy tylu cyferkach bym się pogubiła (dyskalkulia straszna rzecz). Mogłabym opowiedzieć Wam o planach na przyszłość (będę pisać - Wy będziecie czytać... o ile znów nie będę miała czarnych myśli o wywaleniu wszystkiego przez okno i eM znów własnym ciałem nie będzie musiała zasłaniać przycisku USUŃ... no dobra, trochę to podkolorowałam dla większej dramaturgii). Mogłabym też ponownie napisać, jak bardzo kocham Różowe Sałaty (ale to już było w "Liście do Różowych Sałat" i wciąż to podtrzymuje!). Jasne, mogłabym to wszystko zrobić, ale nudziłoby to Was tylko odrobinę bardziej niż mnie, więc w końcu napiszę o czymś, czego mocno od trzech lat unikałam, i o co bardzo często mnie pytacie, czyli o to, jak powstała "Gildia Zabójców" i wgl WTF. I chyba w końcu wiem, jak to przedstawić... bo widzicie, wydawanie książki było dla mnie jak blogowanie.

Zaczęło się jak większość rzeczy na świecie - od pomysłu. Pomysłu długo ignorowanego, który tak mnie męczył, aż w końcu z westchnieniem wywiesiłam białą flagę, poddając mu się całkowicie. I jak przy każdej rzeczy, którą robię po raz pierwszy, nie miałam bladego pojęcia, co robię. Kompletnie. Jasne, jak pewnie większość tu zebranych, przeczytałam w życiu pierdylion książek, ale pusta kartka szybko zweryfikowała, że czytanie nijak się ma do pisania i nie sprawia, że dzięki temu dostaje się nowe skille. Dlatego mogę śmiało powiedzieć, że pierwsze strony draftu były niewiele mniej gówniane (wybaczcie, ale tego po prostu nie da się inaczej określić), niż moje pierwsze teksty opublikowane na blogu. I z racji tego, że na początku pisania książki podchodziłam do niej równie poważnie, jak do początków blogowania (spoiler: niezbyt poważnie, bo nie wierzyłam, że wypali), więc uczyłam się w biegu. Na błędach. Wielu. Aż w końcu nauczyłam się, co i jak, oraz że wpatrywanie się w ścianę stanowi istotny element tego procesu. 

Zróbmy przeskok o osiem miesięcy, gdy po wielu poprawkach, uznałam, że czas przedstawić dziecko światu - a raczej trzem osobom, które wybrałam na swoje bety (oczywiście stanowcza większość moich bet to ludzie, których poznałam przez bloga). I tak "Gildia Zabójców", jak kiedyś blog, zyskała pierwszych czytelników, którzy musieli sobie radzić z surowym tekstem. Niektórzy uciekli w popłochu i wrócili, gdy było nieco lepiej. Inni służyli radą na każdym kroku (uciekinierka też). A mnie od skrajnego przerażenia chronił jedynie fakt, że stadko było małe. Jeśli okazałoby się, że poległam po całości, to daleko by to nie wypłynęło. Później było gorzej, bo po dwóch latach (podrzuciłam Gildię do wydawcy, gdy miałam już drugi tom trylogii w większości ogarnięty) na białym rumaku przytuptał właściciel wydawictwa Papierowy Księżyc (wyobraźcie sobie, że zadzwonił w Sylwestra!) i trzeba było książkę puścić na szerokie wody księgarń. 

[Ten moment, gdy Twoja ulubiona polska pisarka trzyma w rękach Twoją książkę i ją poleca]

Jeśli są na sali obecni blogerzy, to przypomnijcie sobie swoje pierwsze miesiące blogowania. To czające się z tyłu głowy napięcie, że to, co wrzucacie do internetu, to w rzeczywistości tylko miałkie wypociny, których nikt nie będzie chciał czytać. A także tę ekscytację, że pomysł jednak chwyci, a to, co napisaliście znajdzie fanów. Pamiętacie? Podobnie jest z książką, bo nie ważne, że od dekady blogujecie i pracujecie słowem pisanym na co dzień, ta kompletnie nowa forma będzie oceniana. I to znacznie wnikliwiej, bo recenzje zaczną się pojawiać i będą dłuższe, niż przeciętne komentarze pod tekstem 
(chociaż w Waszym przypadku na szczęście bywają dłuższe). Ba! Na serwisach ocenia się gwiazdkami - wcześniej nie sądziłam, że gwiazdki mogą być tak przerażające! 
[Ale hej! Śmiało oceniajcie GZ na Lubimy Czytać i GoodReads, bo to naprawdę pomaga i jestem za to mocno wdzięczna! Przy okazji może jeśli będzie duży szum i pozytywny feedback, to wydawca skusi się na preqel z Kitsune!]

W tym momencie pojawia się największa rozbieżność między blogowaniem a wydaniem książki - przynajmniej dla mnie, bo w przeciwieństwie do działu komentarzy na blogu czy w social mediach, w których uwielbiam z Wami dyskutować, postanowiłam nie wchodzić w żadną dyskusję przy recenzjach. Moim subiektywnym blogerskim zdaniem, niewiele rzeczy jest bardziej irytujących, niż obserwowanie, jak autor sprzecza się ze swoimi czytelnikami, bo nawet jeśli miałby rację, to czytelnik i recenzent mają święte prawo do wyrażania swojej opinii (a przy pozytywnych boję się, że będziecie czuć się pod presją). Co innego blog, bo gdy ktoś mi tu wejdzie i zrobi kupę, to wezmę i go z tą kupą wywalę. A skoro o tym mowa, czas na kolejną kwestię.

Dawno, dawno temu na kilku konferencjach blogerskich usłyszałam z ust prelegentów tezę, że nie jesteś prawdziwym blogerem, dopóki nie dorobisz się hejtera. W myśl tej definicji po dekadzie blogowania wciąż nie mogę się nazywać pełnoprawnym blogerem. Za to po miesiącu od premiery mogę się nazywać prawdziwym pisarzem! Co prawda mam tylko jednego i jest trochę nieporadny, ale chyba się liczy, nie? Także oto ja - blogerka, która wg niektórych nie może się nazywać blogerką oraz autorka, która może, ale wcale się nią nie czuje. Dlaczego się nie czuję? W zasadzie sama nie wiem. Chyba składa się na to kilka rzeczy. Po pierwsze wciąż to do mnie nie dotarło i obserwuję reakcje na "Gildię Zabójców" jak fanka, która jest niesamowicie ciekawa reakcji innych (trochę jak gdy na kacu książkowym po "Moon Lovers" czy "Endgame", trzeba wypełnić pustkę, zapełniając ją wrażeniami innych). Po drugie po latach blogowania przyzwyczaiłam się, że ludzie czytają coś, co napisałam. Oczywiście jest to cholernie bardziej ekscytujące, ale to uczucie, że jest się po drugiej stronie barykady — samemu naprzeciwko wszystkim jest już we mnie zakorzenione głęboko. Po trzecie nie czuję, żeby to było wiele ważniejsze. Możecie myśleć, że blog przy książce to nic takiego, ale dla mnie nie do końca tak wygląda. Jasne, napisałam i wydałam książkę, zaliczając spełnione marzenie. Jednak mimo wszystko Różowemu Blogowi poświęciłam większą część życia - dekadę! Przez 10 lat starałam się pisać teksty, które coś wniosą do Waszego życia. Kocham to miejsce i jest dla mnie równie ważne, dlatego tu też staram się dawać z siebie wszystko i nie publikować chłamu. 

No dobrze, a teraz posypmy to wszystko brokatem. Dziecko poszło w świat, ludzie czytają, tworzy się wokół niego społeczność. Wiecie, że to też jest podobne? Co prawda moja mała elitarna armia Różowych Sałat na razie różni się od czytelników książki, ale nie tak bardzo, jak możecie sądzić. Wy jesteście tutaj, bo lubicie mnie czytać lub czytać o konkretnej tematyce, jaką poruszam (jedni kochają dramy, inny seriale, inny zombie etc.), a w przy Gildii pojawiły się teamy! Konkretnie Team Kitsune vs Team Jayden... i dwuosobowy, za to elitarny Team Oliwier! Swoją drogą dreams come true! I tak blogowe i książkowe dziecko zyskało kolegów, którzy je polubili, a ja serduszkuję z głębi swojego czarnego serduszka. Co więc dalej dzieje się z tymi oboma tworami, gdy ma się farta?


Uwaga, dawka narcyzmu nadciąga jak tsunami! Tak, tak, zamierzam się chwalić... Wami! Widzicie ani bloger, ani autor nie ma racji bytu, jeśli nie ma odbiorców. A ja mam niesamowite szczęście, że trafiam na najwspanialszych z nich! I tak ja kocham Was, a Wy najwyraźniej też mnie całkiem lubicie, bo nie wiem, czy wspominałam, ale Gosiarella.pl przez kilka lat z rzędu znajdował się w ścisłej czołówce najpopularniejszych blogów w ShareWeeku, aż w ostatniej edycji otworzył zestawienie. Za to "Gildia Zabójców" po tygodniu na Legimi wylądowała w Wielkiej Piątce. W obu przypadkach to nie zasługa mojej zajebistości, lecz Waszego zaangażowania, za które bije pokłony!

Jakby rozpieszczania mnie było mało, zaczęły się pojawiać zdjęcia z cosplayem Alyssy! Szczerze? Do głowy by mi nie przyszło, że coś takiego może spotkać debiutanta, a już na pewno nie w takiej ilości i nie tak krótko po premierze. Dajcie mi jeszcze fanarta, a zejdę na zawał. 

Od lewej: @sliwkowy.kompocik @maitiri_books @kulturalna.meduza


W ciągu miesiąca od premiery dostałam jeszcze dwie rewelacyjne wiadomości odnośnie "Gildii Zabójców" i strasznie chciałabym się nimi z Wami podzielić, ale niestety na tę chwilę nie mogę, bo jeszcze nie są dopięte (trzymajcie mocno kciuki, żeby wypaliły na 100%, bo jedno to petarda, a druga to istny pokaz fajerwerków!). Przy okazji uprzejmie donoszę, że drugi tom lada dzień trafia do redakcji (już jest w Papierowym Księżycu), a jesienią do księgarń. A jeśli chcecie dostawać na bieżąco newsy o Gildii i całej autorskiej działalności, to zapraszam na osobnego Facebooka, bo na Różowym Blogu już raczej nie będę o tym wspominać (za to się pochwalę, że autorska strona zaczyna się rozbudowywać i tam znajdziecie m.in. linki do recenzji i wywiadów).


Na zakończenie ostatnia rzecz, która sprawia, że blogowanie wydaje mi się bardzo podobne do tworzenia książki to to, że tak jak pisząc te słowa, pisząc "Gildię Zabójców" myślałam o Was. To właśnie Was wyobrażałam sobie jako czytelników książki i myśląc o Waszych reakcjach radośnie naszpikowałam ją nawiązaniami do popkultury i trollowałam schematy, które znacie, by podrzucić własną interpretację tego, jak można byłoby je pozmieniać. I to Wam chciałam ją zaprezentować jako całkiem niezły popkulturowy umilacz czasu. Mam nadzieję, że mi to wyszło i czytanie GZ sprawi Wam taką sama lub (oby!) większą radość, jak czytanie Różowego Bloga!

Ps. Jeśli jeszcze nie macie własnego egzemplarza na półce, to w Empiku i w Bonito (tu już na wykończeniu, więc się śpieszcie!) są dostępne wersje z autografem! A gdy będziecie mieli ją w łapkach i czujecie się Różowymi Sałatami, to zerknijcie do podziękowań!
Za to, jeśli już czytaliście GZ, to dajcie znać, która scena należy do Waszych ulubionych - przynajmniej pod tym postem będę mogła trochę na ten temat pogadać!
Ps2. Teraz, jak będziecie mnie chcieli ściągnąć do swojego miasta - wystarczy, że wymęczycie o to okoliczną bibliotekarkę! Fajnie, nie?
Ps3. Wystartowała ankieta dla czytelników bloga - jest równie poryta, jak zawsze, więc bawcie się dobrze!
Ps4. Tak na zakończenie: Dziękuję, że razem ze mną stworzyliście to miejsce i mam niesamowitą radochę, jak pozytywnie tu zawsze jest! 

Prześlij komentarz

0 Komentarze