Looking For Anything Specific?

Header Ads

Krytyka brażny wydawniczej, czyli Yellowface z perspektywy pisarki



Interesuje Was branża wydawnicza? Jak wyglądają kulisy powstawania książek na Waszych półkach? Jak to wszystko wygląda z perspektywy pisarki? Jeśli tak, to świetnie się składa, bo "Yellowface" Rebecci F. Kuang właśnie o tym opowiada, a ja zamierzam się tej książce przyjrzeć, patrząc oczami kogoś, kto oglądał ten bajzel wydawał na polskim rynku. 


Główną bohaterką powieści jest June – autorka z optymistycznie ujmując średnio przyjętym debiutem na koncie, o której istnieniu raczej nikt w branży nie pamięta. Można śmiało stwierdzić, że światła wydawniczego rynku najmocniej ją ogrzewały, gdy odbijały się od Atheny - jej koleżanki ze studiów, której kariera pisarska rozwijała się znacznie prężniej. Problem w tym, że June delikatnie mówiąc nie lubi Atheny i po cichu życzy jej śmierci. Zwłaszcza w takich chwilach, gdy wspólnie uderzają w miasto, by świętować podpisanie umowy na ekranizację książki Atheny z Netflixem. Pech w tym, że ciche życzenie June się spełnia i Athena umiera na jej oczach.

Jeśli jeszcze macie nadzieję, że to wydarzenie jest początkiem głębokiej przemiany emocjonalnej naszej głównej bohaterki, to dodam, że pierwszą rzeczą, którą June zrobiła po wezwaniu policji, było wejście do gabinetu zmarłej przyjaciółki i wpakowanie do torebki jej nieopublikowanej powieści. Tak się zachowują normalni ludzie, czego nie rozumiecie?

I choć Athena zmarła mam wrażenie, że jest równie ważną bohaterką jak nasza narratorka. Jej duch nas nie opuszcza. Prześladuje nas tak, jak prześladuje Junie. A ja nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że Rebecca F. Kuang wzorowała tę postać na sobie. Amerykańska pisarka chińskiego pochodzenia, powiązana z Uniwersytetem Georgetown, której debiut nominowano bądź nagrodzono takimi nagrodami jak m.in. Nebula, Hugo i World Fantasy, a następnie sprzedano prawa do licznych krajów w tym Polski. Brzmi znajomo? Oczywiście nie wszystko się pokrywa, więc trudno mówić o przeniesieniu jeden do jednego, lecz wciąż wystarczająco, by oba obrazy nachodziły na siebie, a uczucia czytelników w stosunku do Atheny stawały się jeszcze cieplejsze. W zasadzie nawet bez tego skojarzenia Athena miała aureolę, która oczyszczała ją, gdy tylko coś niepokojącego zostało wystawione na światło dzienne, ale im więcej tego się zbierało, tym bardziej docierało do mnie, że jest ona równie zepsuta jak June. Zresztą w “Yellowface” nie uświadczycie pozytywnej postaci. Każdy tam ma coś za uszami. Cała branża wydawnicza – zarówno ci robiący książki, jak i ci, którzy je konsumują.


Niemniej lepiej skupmy się na naszej głównej (anty)bohaterce. Ostrzegam, ona nie jest człowiekiem… albo jest nim za bardzo. Jako narratorska pierwszoosobowa, często przełamująca czwartą ścianę, daje nam głęboki wgląd w swoje myśli i emocje. Niestety June jest typowym niewiarygodnym narratorem. Niejednokrotnie widać, że opisywana przez nią rzeczywistość jest nie tylko wysoce subiektywna, ale... no właśnie: niewiarygodna. Momentami opisując swoje uczucia, sama siebie okłamuje. Naciąga wszystko tak, by pasowało do aktualnej sytuacji, jakby nieświadomie stosowała mechanizm obronny, który nie dopuszcza do świadomości pewnych faktów. Wiele rzeczy w jej przypadku nie jestem pewna, np. czy jest aż tak zła, jak jej zarzucali na Twitterze. Nie wiem, czy jest 100% rasistką. Wiem za to, że jest ignorantką. Wiem, że popełniła przestępstwo. I wiem, że jest wstrętnym człowiekiem. Wiem również, że dla Rebecci F. Kuang była świetnym wyborem na postać pierwszoplanową, bo dzięki niej nie tylko przeżyłam tę historię mocniej, ale przede wszystkim postawiłam sobie wiele pytań natury moralnej.


Początkowo starałam się racjonalizować jej działanie: to przez szok, bo przecież pod jego wpływem ludzie robią absurdalne rzeczy bez większego sensu. Nie pomagało również, że jest narratorem, główną postacią i koleżanką po piórze,  a przez to wszystko istnieje podświadomy nacisk, by z nią sympatyzować, czy nawet się utożsamiać. Ale po prostu nie mogłam. Jako autorka do pewnego stopnia rozumiem jej punkt widzenia i pragnienie, by wspiąć się na wyżyny, bo kto by nie chciał, ale rozumiem też, że debiut sam w sobie jest ogromnym osiągnięciem i trzeba docenić, że już znajdujemy się w wąskim gronie tych, którym się to udało. Rozumiem, jak samotny i niejednokrotnie frustrujący jest nasz zawód, a ona opisuje go naprawdę trafnie (zwłaszcza w pierwszym rozdziale), ale sami sobie to wybraliśmy i na własne życzenie w tym tkwimy, więc powinniśmy być szczęśliwymi masochistami. Rozumiem, jak trudno uciec nam od porównywania się do innych – zwłaszcza tych, którzy osiągnęli więcej, ale ta zazdrość i zawiść jest przerażająca. Przy Junie łatwo wpaść w pułapkę utożsamiania się, a jednocześnie równie łatwo się z niej wyplątać, gdy jej myśli i czyny stają się zbyt odrażające. Niestety zbyt wiele sytuacji mogłam odnieść do własnych doświadczeń, niemniej nawet to ostatecznie nie pomogło mi wyzbyć się wstrętu do June. Postaram się jednak na czas pisania tego tekstu odłożyć go na bok i podjąć próbę ocenienia jej jak najbardziej obiektywnie (nie nastawiajcie się, że odniosę sukces).


Junie przywłaszczyła sobie pierwszy draft powieści innej autorki. Nie zaskoczyło mnie to, ale i tak w pierwszej chwili zmroziło. Później zaczęła się usprawiedliwiać, że był niedokończony i musiała go mocno rozwinąć. Roztoczyła pesymistyczną wizję tego, że bez niej ostatnia książka Atheny nie zostałaby wydana lub o zgrozo, wydana w tej surowej formie i dałam się nabrać. Na samą myśl, że moje papierowe dziecko miałoby zgnić w szufladzie, bo przez głupiego naleśnika nie mogłabym go wysłać w świat, poczułam przerażenie i też w takim przypadku chciałabym, żeby jedna z moich pisarskich znajomych, zlitowała się nad tym draftem i go ożywiła (musicie wiedzieć, że większość autorek, które znam, ma listy pomysłów na przyszłe książki tak długie, jakby święcie wierzyły we własną nieśmiertelność i wprost proporcjonalnie dużo chęci do ich faktycznego pisania, więc rozumiem, jak dużą przysługą byłoby przejęcie opieki nad moim twórczym dzieckiem). I gdy już miałam dać Junie pełne błogosławieństwo do tego moralnie wątpliwego czynu, ona zaczęła tę historię odzierać z jej istoty. To, co – jak zakładam –  mogło być uhonorowaniem zapomnianych ofiar i pokazaniem brudu, zaczęło sprawiać wrażenie ugładzonej papki. Nie zrozumcie mnie źle, rozumiem, że książka jest produktem komercyjnym, ale i tak wierzę, że nie tylko ja, ale każdy autor stara się mimo tego w swoich powieściach przemycić, jak najwięcej własnych ideałów – ziarenek, które mają w głowach i sercach czytelników rozkwitnąć, jeśli trafią na podatny grunt. Dlatego autorzy płaczą i własną piersią bronią sceny, które chcą wyrzucić redaktorzy lub nie chcą zmieniać dialogów. Junie ku radości i zaskoczeniu własnej redaktorki obdzierała "Ostatni front" z jego złotego rdzenia. Tego nie mogłam jej wybaczyć.

Wolę nie wypowiadać się na temat poruszonej kwestii autentyczności rasowej. Nie jestem znawcą i nie mam odpowiedniej wrażliwości, by to oceniać, ale tu naprawdę mnie to bolało. Redagowanie (mówię tu o pseudo autorskiej redakcji wykonanej przez June) powieści o tragedii Chińskich Robotników, gdy nie ma się bladego pojęcia co przy chińskich nazwiskach oznaczają przedrostki Lao, Da, czy Xiao to po pierwsze kpina, a po drugie zwyrodnialstwo. Umówmy się: nie pasjonuje mnie kultura Chin, ale nawet ja – totalna ignorantka, która przeczytała parę chińskich nowelek, to rozumiem, ale dla mnie jest to tylko niezbędne do czytania powieści, a nie ich pisania! Przy braku tak elementarnej wiedzy, jak można oddać sprawiedliwość tej kulturze zwłaszcza przy opisywaniu ich tragedii? Odwróćmy sytuację: nie chcielibyśmy by ktoś, kto nie rozumie nas, próbował za pomocą popkultury oddać sprawiedliwość ofiarom Wołynia, Katynia, czy życia w Pisowskiej parodii Polski, prawda?

Kolejnym ruchem Junie była zmiana pseudonimu z June Hayward na Juniper Song. Jako czytelniczka byłam oburzona przez całe pięć sekund. Później mi przeszło. W końcu Juniper to pełne imię bohaterki, a Song to jej drugie imię. Polscy autorzy (i zapewne nie tylko) są bardziej "wyrachowani". Porzucamy nasze nazwiska, by anglojęzyczne brzmiące pseudonimy napędzały sprzedaż (nie oszukujmy się, u nas chętniej kupuje się zagraniczne powieści, a ostatni bum na polskich autorów – zwłaszcza tych spoza Wattpada – ma na celu zmniejszenie wydatków wydawców, bo jesteśmy niebotycznie tańsi). Dla lepszych wyników posuwamy się nawet do tego, by nasze książki miały anglojęzyczne tytuły, bo przecież to logiczne, że polscy autorzy piszący dla polskich odbiorców posługując się przez całą powieść polskimi słowami, nie są w stanie wymyślić polskiego tytułu, czego nie rozumiecie? Zresztą nie tylko imiona porzucamy, ale i płeć, jeśli boimy się, że dana powieść wywoła oburzenie i społeczny sprzeciw, jeśli czytelnicy uznają, że mamy nieodpowiednią do jej pisania. Nie oceniam, a jedynie podkreślam, że to obecnie bardzo częste.


Debiuty zawsze są do dupy, tak już jest. Tak właśnie działa ta branża. (...) redaktorzy i ludzie od reklamy są przepracowani, zarabiają psie pieniądze, więc nic dziwnego, że ciągle się coś pieprzy. A inni wcale nie mają lepiej. Wszyscy pisarze darzą swoich wydawców szczerą nienawiścią. W tym światku nie ma Kopciuszków – jest za to ciężka harówka, upór i nieustanne dążenie, by stać się Kimś


"Yellowface" skupia się na amerykańskiej branży wydawniczej, która rządzi się zgoła innymi prawami niż jej polski odpowiednik (u nas rękopisy zazwyczaj nie przechodzą przez ręce agentów literackich, autor najczęściej sam musi załatwiać sobie spotkania autorskie, redaktorzy nie współpracują aż tak mocno z autorami, a licytacja sprzedaży książki ma miejsce chyba wyłącznie przy kupowaniu praw zagranicznych. O różnicach w stawkach chyba nie muszę wspominać?), lecz wciąż wiele kwestii, czy też mówiąc wprost: patologii, pozostaje niezmienna. Wspomnienia Junie dotyczące klapy z jej debiutem, przy moich doświadczeniach wydają się dość przyjemne. Nikt z działu reklamy nie przeczytał jej książki? Cóż... mojej nie tylko w tym dziale nikt nie przeczytał, co ostatecznie doprowadziło do tego, że powieść bez grama fantastyki, mimo moich licznych upomnień, została wrzucona do no-nie-zgadniecie jakiego gatunku. Nie wypłacali jej tantiem? No proszę cię Junie, o niedociągnięciach i zaniedbaniach mojego ex-wydawcy szepczą nie tylko w kuluarach, ale i social mediach, czy gabinetach prawniczych. Zresztą nie tylko o nim jednym. Także serio, mogło być gorzej, Junie. Naprawdę mogło być gorzej.

W blurbie możecie przeczytać, że "Yellowface" pokazuje rynek wydawniczy, działanie social mediów i drogę do spełnienia marzeń od strony, której nigdy nie chcielibyście oglądać. O matko! Jakie to jest prawdziwe, choć przyznaję, że wciąż realia są bardziej szokujące. Wydawanie książki jest w głowach czytelników i pisarzy przed debiutem bardzo często romantyzowane, a przyszły debiutant najczęściej nie ma w swoim otoczeniu nikogo, kto by mu tę brzydką prawdę odpowiednio wyłożył, przygotowując na to, co go czeka po podpisaniu umowy. Z kolei po debiucie będziecie otoczeni kolegami i koleżankami po fachu, z którymi będziecie się licytować na to, kto z Was ma gorzej (choć nikt nie pytał, najczęściej wygrywam tę walkę przegranych, choć nie zawsze). Dlatego może lepiej zawczasu przeczytajcie "Yellowface". Nie dość, że to rewelacyjna lektura, to dodatkowo trochę odczaruje Wam ten zafałszowany obraz rynku wydawniczego.


Tworzenie Bestselleru


Bestsellery po prostu się wybiera. Co robi pisarz, nie jest w najmniejszym stopniu istotne.


Do pewnego stopnia zgadzam się z powyższym cytatem, choć musimy wziąć poprawkę na to, że June miała tu na myśli wysiłki autorów po oddaniu książki w ręce wydawcy. To, co robimy z naszą książką wcześniej ma znaczenie, bo może sprawić, że na regularnym spotkaniu to właśnie nasza praca zostanie tak sprzedana zespołowi przez entuzjastycznego redaktora, że nie tylko zaproponują nam umowę, ale i wyznaczą budżet potrzebny do osiągnięcia sukcesu. Bo tak, by zdobyć tytuł bestsellera, potrzebne są środki na promocję. Myślę, że wiecie, że stoły i pozycję umieszczenia książki w Empiku czy innych księgarniach zwyczajnie się kupuje. Za opiekuna w Empiku wydawcy też płacą. Bez niego lub odpowiedniego łącznika, do księgarni stacjonarnej może oczywiście trafić, ale wcale nie musi. Za recenzje w book mediach też bardzo często się płaci, bo jak inaczej zaistnieć, gdy rynek co miesiąc zalewają dziesiątki, a nawet setki nowych tytułów (w samym październiku zrobiłam subiektywną topkę 36 najbardziej interesujących premier, a był to i tak niewielki ułamek całości)? Płaci się za widoczność książki w księgarniach, socialach, portalach, gazetach, radio. A wydawnictwo musi zdecydować, która z jego premier będzie wypełniaczem, a która hitem. Planuje się to dużo wcześniej, by odpowiednio przekierować środki i swoich pracowników do tej wybranej książki i autora, którego następnie wypycha się do ludzi. A tu wywiad, a tu spotkanie na targach. A pozostali? Mogą próbować sami popchnąć swoje papierowe dziecko dalej. Niektórym faktycznie się to udaje, choć nigdy ich wysiłek nie jest współmierny do wyników, które można osiągnąć z budżetem wydawcy.  I nikogo tu nie obwiniam – sama robię w książkach na praktycznie każdym etapie: jako autorka, jako redaktorka, jako recenzentka, jako book media i jako czytelniczka więc jestem częścią tej machiny, która zarówno napędza hype na topowe tytuły, jak i przykrywa kurzem pozostałe. Poza tym czy można mówić, że tylko niepoczytni autorzy mają źle?


Kultura cancellowania

Słyszeliście o problematic authors? To etykietka stosowana wobec autorów, których wypowiedzi w mediach/social mediach lub elementy ich książek są dla niektórych nie do przyjęcia. Szczyt listy przypada oczywiście J.K. Rowling, ale wśród problematic authors wymienia się zarówno niesamowicie popularnych autorów, jak choćby Stephenie Meyer (za m.in. demonizowanie rdzennych amerykanów, rasizm i mizoginię), Sarah J. Maas (za m.in. brak różnorodności i często błędne przedstawienie niebiałej postacie lub osoby LGBTQ), Rainbow Rowell (za m.in. stereotypowe przedstawienie Azjatów i rasistowskie twitty) Marissa Meyer (m.in. za to, że w "Cinder" azjatycka reprezentacja jest słabo zbadana i wykonana), ale też mniejsi nie mogą od przeróżnych zarzutów uciec. Ogólnie do cancellowania autorów może doprowadzić zarówno brak reprezentacji danej grupy, jak i pojawienie się jej. Parę lat temu wierzyłam, że autor ma prawo pisać o wszystkim, ale współcześnie nie uważam tego za taki oczywisty fakt. Istnieją osoby przekonane, że tylko reprezentując daną grupę możemy o niej pisać np. jako biała kobieta powinnam pisać o białych kobietach, ale co jeśli moja biała kobieta jest heteroseksualna? Czy mogę napisać o białym mężczyźnie? A jeśli nie będzie on biały to, czy wybór mojej fikcyjnej bohaterki automatycznie ma zostać przełożony na moje osobiste preferencje? Czy samo stworzenie postaci Kitsune oznacza, że mam fetysz Azjatów? A z drugiej strony, jeśli nie mogę pisać o męskim bohaterze z racji mojej płci, to mam napisać romans homoseksualny? Chyba też nie, skoro moja orientacja seksualna się z tym nie pokrywa? Ale wiecie co? Jestem pewna, że nawet dla wielu białych kobiet skopałam perspektywę białej kobiety (w końcu w "Yellowface" nawet Athenie zarzucono zdradzenie własnej rasy). Wiecie dlaczego? Bo nie jesteśmy produkowani w formach.

Problem przywłaszczenia kulturowego etc. jest tematem bardzo ciężkim, w którym ludzie po obu stronach barykady mają rację, jednocześnie jej nie mając. Niemniej wciąż chcę wierzyć, że jeśli autor bądź autorka okaże szacunek kulturze i płci swoich bohaterów, a przy tym nie wykaże się skrajną ignorancją, to powinien móc pisać o wszystkim. Jednakj jeśli jest możliwość wepchnięcia książki w ręce sensitivity readers, to zdecydowanie powinno się z tego skorzystać!

To, co możemy przeczytać w jedenastym rozdziale "Yellowface" nie jest przerysowanym hejtem i warto pamiętać, że my wiemy, co dokładnie zrobiła Junie, ale jej fikcyjny Twitter działa na podstawie spekulacji. To w głowach czytelników może stworzyć rozwalający mózg dysonans, bo niszczenie kogoś bez dowodów jest obrzydliwe. Wiele wypowiedzi nie powinno mieć miejsca, nawet gdyby pojawiły się dowody. A jednocześnie mamy świadomość, jak wiele myśli jest błędnych i one przeplatają się z tymi, jak najbardziej właściwymi.


Nazywają mnie też rasistką za to, że powiedziałam, iż robotników rekrutowano wyłącznie z północnych prowincji, ponieważ Brytyjczycy uważali mieszkańców cieplejszego południa za niezdolnych do ciężkiej pracy fizycznej. Z tym, że to nie mój pogląd, tylko opinia brytyjskich oficerów. Naprawdę tak trudno zrozumieć różnicę? 


I tu pojawia się problem, który przeplata się dość często w recenzjach czytelników, czy zarzutach dotyczących bycia problematycznym autorem w prawdziwym – naszym – świecie. To, że autor stworzył niesprawiedliwy, krzywdzący, nietolerancyjny czy rasistowski świat, opis czy postać, nie oznacza, że to odzwierciedla jego poglądy. Jeśli autorzy nie będą kreować negatywnych postaci i opisywać niejednokrotnie nawet przejaskrawionych poglądów tych postaci, ich pozytywni bohaterowie nie będą mogli się z tym skonfrontować czy wejść w polemikę, a czytelnicy samodzielnie wyrobić sobie własne zdanie. W przypadku "Ostatniego frontu" to dodatkowo zaburzyłoby zgodność historyczną. Ważna jest narracja i to, jak autor kreuję poglądy, a przecież dość łatwo wyczuć czy idealizuje negatywne poglądy, czy nie.

I teraz może myślicie sobie, że przecież autor może błędne rzeczy wyjaśnić. Nie, nie może. Autorzy nie mogą wchodzić w dyskusje z recenzentami, czy czytelnikami, bo to automatycznie obraca się przeciw nim (na pewno widzieliście nawet w polskich book mediach afery, gdy autor w komentarzu nie zgodził się z recenzentem. Przez lata było wiele głośnych i cichszych przykładów). Mogą jedynie liczyć, że któryś z czytelników zabierze głos w ich imieniu, bo jeśli nie... to inni, którzy nie czytali książki, wyrabiają sobie zdanie na podstawie recenzji w internecie. Sama zrozumiałam jakie to frustrujące dopiero po własnym debiucie. Nawet teraz nie chcę przytoczyć fragmentów opinii kompletnie oderwanych od książki, bo wiem, jak zareaguje internet. Być może już napisałam za dużo. Być może już samym tym rozwodzeniem się nad 11 rozdziałem "Yellowface" zasłużyłam sobie na etykietkę "problematycznego autora".


Odkupienie

No dobrze, było o cancellowaniu, ale co z odkupieniem? Jeśli przez ostatnie dni nie ukrywaliście się w jaskini, to z pewnością słyszeliście o PandoraGate i tym, jak wielu youtuberów się obecnie cancelluje. Oglądamy to na żywo i możemy zaobserwować, jak zmienna jest opinia ludzi. Po publikacji filmu z tezą o winie i dowodami potwierdzającymi Twitterowicze chwycili widły i pochodnie, by palić “winnych” (i niewinnych, jeśli akurat się pomylili lub ktoś tylko wydał im się podejrzany), a po publikacji oświadczenia któregoś z głównych oskarżonych wiatr się zmienił i wściekły tłum nie był już taki pewny, czy podpalić stos, czy może jednak zwrócić się ku oskarżycielowi. Po drugim filmie z dowodami pochodnie znów były mocno zaciśnięte w dłoniach. Po kolejnych oświadczeniach wyjaśniających, że oni to w sumie nie wiedzieli i biedni tacy, część gawiedzi znów dała się im przekonać. W międzyczasie wszyscy zdawali się zapomnieć o clue całej sprawy, bo przekaz się rozmył. Obserwowałam to niejednokrotnie, choć nie w takiej skali i tempie, w naszym małym książkowym świadku. Wydawca czy autor zebrali baty za coś, za co jak sądziłam, już nie odzyska zaufania, a po paru tygodniach nikt już o tym nie pamiętał. Wybuchała kolejna drama, a książki dalej się sprzedawały, choć tu bardziej te kolejne, bo wszyscy wiemy, że cykl życia książki jest dość krótki i liczy się go w tygodniach na palcach jednej ręki. 


Wychodzi więc na to, że w socialach oberwać można za wszystko, ale też ze wszystkiego można się odkupić, jeśli tylko starczy nam nerwów i samozaparcia, by dalej tworzyć. Pozostaje więc ostatnie pytanie: Skoro ze wszystkiego można się wywinąć, to jak daleko jesteśmy się w stanie posunąć, by opowiedzieć swoją historię?


Inspiracja a kradzież historii

Czy etyczna jest kradzież historii? Tym razem nie mam na myśli dosłownego ukradnięcia fabuły książki innego autora, czy to tak dosłownego, jak zrobiła to Junie, kradnąc draft "Ostatniego frontu", czy też samej koncepcji, gdy jeden autor opowiada drugiemu o swoim pomyśle na powieść, lecz o przywłaszczeniu dla swojej postaci prawdziwych przeżyć innej osoby. Bardzo osobistych przeżyć.

Wiem, że dużo autorów w trakcie pisania sięga po historie z własnego życia, niejednokrotnie przerzucając na bohaterów swoje cechy i bagaż doświadczeń, i nierzadko również pożycza się to od swoich znajomych. Sama podczas pisania staram się od tego uciec najdalej, jak się da. Mogę im pożyczyć trochę mojego humoru, czasami poglądu na dany temat, ale to tyle i cała reszta jest odcięta grubą kreską, abym ja i moi bliscy mogli czuć się komfortowo. Oba podejścia do tego tematu uznaję za normalne w pracy pisarza i nie ma gorszego czy lepszego. Sytuacja zmienia się jednak, gdy naruszamy tę rozmytą granicę poszanowania drugiej osoby. 

Nie jestem pewna, w którym momencie poczułam, że to, co robiła Athena jest niewłaściwe. Czy już w sytuacji w muzeum (możliwe, że wtedy przeważało jeszcze podejście, że chciała oddać sprawiedliwość osobom, które przeżyły podobne doświadczenia związane z walką na froncie), czy dopiero gdy Junie wyjaśniła, w jaki sposób Athena okradła ją. Opisanie doświadczenia osoby, która zwierza się nam z najbardziej bolesnych chwil swojego życia, bez jej zgody i wiedzy jest zwyczajnie nieludzkie. Tym bardziej gdy autor ma świadomość, że ta osoba dopiero chce poddać się terapii i nie miała możliwości jeszcze tego przepracować, a już może się zmierzyć z oceną czytelników na jej prawdziwe doświadczenia. W zasadzie zastanawiam się, czy cios nie jest tym większy, gdy zabiera się tę możliwość innemu pisarzowi, który teraz w obawie przed zarzutami o splagiatowanie kolegi, nie może podzielić się ze światem własnym bólem zapisanym własnymi słowami.

Niemniej choć w tym przypadku postępowanie Atheny jest niemoralne, to sama granica między "czerpaniu inspiracji z życia" a kradnięciem czyjejś historii jest niesamowicie mglista. Pisarze – w przeciwieństwie do dziennikarzy, psychologów czy innych podobnych zawodów – nie mają ustalonych i ogólnie przyjętych zasad etyki. Poruszamy się po omacku i kierujemy własnym kompasem moralnym, a w razie wpadki rzucamy wyświechtane "przecież to tylko fikcja literacka", "przecież jest jasno napisane, że zbieżność imion, nazwisk czy sytuacji jest przypadkowa", lub nieśmiertelne "wydaje Ci się". Jeśli pisarz żeruje na czyichś osobistych historiach, to poszkodowana osoba i tak nic nie może z tym zrobić. Jak udowodni, że to jej opowieść? Jej emocje przelane w słowa? Całkiem możliwe, że sam wstyd by wyjść z tym oskarżeniem publicznie byłby zbyt duży, bo jak wykrzyczeć w internecie, że jest się tą skrzywdzoną osobą, gdy samemu przed sobą ciężko się do tego przyznać? Poza tym kto by jej uwierzył? Zapewne jej followersi to rodzina i kot. Walka Dawida z Goliatem.


Jak widać po tym zdecydowanie zbyt obszernym artykule “Yellowface” jest powieścią, która porusza wiele kwestii związanych z branżą wydawniczą (większości nie udało mi się tu nawet pobieżnie liznąć) i stawia przed czytelnikiem szereg pytań. Osobiście wciąż na wiele z nich szukam odpowiedzi. Nie jestem też pewna, czy istnieją te jedne jedyne właściwe. Wiem za to, że jeśli jesteście związani z branżą wydawniczą, będziecie zachwyceni tą książką. Może podobnie jak ja, znajdziecie triggerujące wątki, przez które będziecie musieli ją na chwilę odłożyć, by zadzwonić do znajomych i upewnić się, że właściwie postrzegacie niektóre kwestie. Być może przepłyniecie przez nią płynnie, z satysfakcją kiwając głowami, że za kulisami wszędzie rządzi brzydki chaos. Niezależnie od reakcji “Yellowface” uznaję za lekturę obowiązkową dla każdej osoby będącej trybikiem machiny wydawniczej i jestem szalenie ciekawa jej odbioru przez osoby z zewnątrz.

Prześlij komentarz

0 Komentarze