Looking For Anything Specific?

Header Ads

Targi Książki oczami stałego bywalca

Targi Książki Kraków

Targi Książki w Krakowie odwiedzałam przez lata regularnie. Przeglądając blogowe archiwum znajdziecie przynajmniej trzy relacje z nich, w których o dziwo oceniałam je przez zupełnie inny pryzmat. Tym razem mam wrażenie, że patrze już na nie oczami weterana, który choć dalej traktuje Targi, jako święto, które należy odpowiednio celebrować, to jest już niektórymi rzeczami odrobinę zmęczony.

Targi zawsze trwają cztery dni, jednak choć mam je prawie pod nosem nie zawsze starcza mi czasu i sił, by pojawić się we wszystkie dni. W tym roku padło jedynie na sobotę i jak mogłam przypuszczać było tak jak co roku. Mnóstwo książek, kilku autorów i masa ludzi. Naprawdę nie wierzcie w to, że ludzie w Polsce nie czytają (swoją drogą pisałam już o tym tutaj), bo raczej nie przyszli zaciekawieni za czym stoją ludzie w kolejce jak za PRL-u. Nie będę marudziła na to, że czasami trzeba było znosić korki w alejkach, ani znosić ocieranie się o innych, bo to naprawdę dobrze, że jest tak duże zainteresowanie. Poza tym trzeba przyznać, że godna podziwu jest motywacja osób odwiedzających targi, bo nie dość, że kolejki to jeszcze ruch w Krakowie był utrudniony przez Maraton (duże brawa za tak przemyślane ustalenie terminu!), przez który podobno nie udało się dotrzeć części z zapowiedzianych autorów. Wracając jednak do samych targów, w tym roku odniosłam wrażenie, że nie ma w programie niczego co mogłoby mnie poważnie zainteresować, więc wraz z moją świtą snułyśmy się za tłumem od stoiska do stoiska.
Gosiarella i eM poleca
Lubimyczytac.pl postawiło budkę zdjęciową, więc razem z eM nie mogłyśmy nie skorzystać!
A Gosiarella w końcu włożyła koronę!
Nie mogę jednak napisać, że mi się nie podobało, bo byłoby to wierutne kłamstwo! Uwielbiam ich klimat. Uśmiecham się, gdy widzę na półkach te wszystkie papierowe śliczności, a nieopodal przechadza się Gandalf lub dziewczyna w przebraniu damy żująca gumę. Jem obiad obok Leonarda Patrignani. Przy tym czuję się momentami jak na dobrej imprezie, gdy zza każdego rogu wyłania się ktoś znajomy. I tu dochodzimy do mojej ulubionej części targów - blogerów i czytelników. Gdy pierwszy raz pojawiłam się na targach znałam tylko garstkę osób. Po kilku latach przypomina to spotkanie towarzyskie. Tyle przytulania, tyle rozmów, nadrabiania zaległości, które powstały przez rok (większość osób udaje się spotkać tylko na targach) i tyle serduszkowania! A gdy udaje się spotkać czytelnika to nie dość, że serduszko topnieje to jeszcze w końcu można połączyć twarz z nickiem i literkami pisanymi w komentarzach. 
W tym momencie mam dla Was jedną radę: jeśli przyjedziecie na targi książki to nie wahajcie się podchodzić to osób, które kojarzycie, bo to świetna okazja do poznania interesujących osób, a pozytywna energia wydarzenia przekłada się na odbiór tego spotkania. Po roku i ponownym spotkaniu będziecie mieli wrażenie, że widzicie się z dawno niewidzianym przyjacielem. Brzmi to dziwnie, ale naprawdę tak jest, więc zapomnijcie o nieśmiałości chociaż na jeden dzień! 

W sobotni dzień targowy zawsze odbywa się gdzieś na mieście spotkanie blogerów książkowych. I choć już w ten poczet się nie zaliczam, to jednak przez lata spędzone w tej niszy poznałam cudownych ludzi, którzy jakimś cudem zapominają o tym i nie wyrzucają mnie z imprezy. Ba! Nawet rozdają różowe książki dla Różowej Blogerki. Szok! W każdym razie o spotkaniu też napiszę Wam kilka słów. W tym roku frekwencja była naprawdę zdumiewająca! Jako weteran pamiętam czasy, gdy dwa złączone ze sobą stoliki w zupełności wystarczyły dla wszystkich zgromadzonych, a teraz brakło całego pięta, trzech rzędów stolików, a i krzesła wszelkiej maści były donoszone. Niestety odbiło się to odrobinę na poznawaniu nowych osób, bo nie mam bladego pojęcia kto siedział dalej niż trzy metry ode mnie, a żywcem sił mi brakło by tak daleko się zapuszczać. O tym, że dzień targowy trafił na mój wyjątkowo gorszy dzień (aż stosunkowo małomówna byłam) może świadczyć, że dobrą minutę zajęło mi rozpoznanie Little Angel (choć to pewnie dlatego, że zastosowała sprytny kamuflaż!), a dopiero po wyjściu zorientowałam się, że przegapiłam kilka blogerek, bo choć wydawały mi się znajome to mózg odmówił mi posłuszeństwa. Ale co się dziwić, skoro ja tam walczyłam o życie!
eM, Magda i Gosiarella podobno z miną psychopatki, ale w to nie wierzcie, bo starałam się uśmiechać!
By nie zdradzać za dużo powiem tylko, że Gosiarella udzieliła lekcji poprawnego dygania, obsadziła stanowisko bunkrowego medyka, nauczyła najskuteczniejszej metody uśmierzania bólu (trzeba ojojojwać!), parę razy aż się zarumieniła, gdy ktoś skojarzył Gosiarellę, a nawet kilkukrotnie mocno się zbulwersowała, gdy część świty starała się obniżyć Gosiarellowe ego, by świat mógł je dogonić. Na całe szczęście dla nich różowe widły nie zostały wyciągnięte, ponieważ podstępne blogerki nauczyły się poprawnego ojojowania i serduszkowania w momentach krytycznych. Te przydatne umiejętności uratowały im życie!

Ps. A teraz przyznać się, kto był i się ze mną nie spotkał?!
Ps2. Wybaczcie jakość zdjęć, ale blogerzy książkowi nie biorą pod uwagę oświetlenia, gdy się spotykają na pogaduchy.

Prześlij komentarz

0 Komentarze