Looking For Anything Specific?

Header Ads

Anna Bellon - Historia Debiutu [Wywiad]


W poprzednim artykule z serii The Story of Books poruszona została kwestia propozycji wydawniczej, dlatego teraz powinniście się zastanowić, gdzie chcecie ją wysłać - prosto do wydawcy, czy też wcześniej do agencji literackiej, która będzie Was reprezentować przed wydawcami? Nie czuję się na siłach, by doradzać Wam w tej kwestii i wierzę, że każdy z Was powinien sam wybrać jaką ścieżką podąży, jednak by trochę Wam to ulatwić, poprosiłam Annę Bellon o podzielenie się historią swojego debiutu.


Anna Bellon zadebiutowała na polskim rynku wydawniczym w 2016 roku wraz z powieścią "Uratuj mnie", która rozpoczęła niezwykle popularną serię młodzieżową "The Last Regret", a już wcześniej podbiłą Wattpada nabijając ponad milion odsłon. W tym miesiącu trafią do księgarń dwie kolejne książki z jej nazwiskiem na okładce - "Requiem" oraz antalogia "Porozmawiajmy o pierwszej miłości".


Zaczniemy od momentu w którym skończyłaś książkę. Wysłałąś ją do wydawnictw, czy od razu wiedziałaś że chcesz skorzystać z usług agenta literackiego?

W zasadzie na początku nie miałam pojęcia, co mam robić. Warto wspomnieć, że kończyłam wtedy liceum, zaraz miałam pisać maturę i bardziej myślałam o studiach, więc na samą myśl o ogarnianiu jakiejkolwiek papierkowej roboty, bolała mnie głowa. Wtedy dowiedziałam się o agencji literackiej Macadamia i gdy przeczytałam ich stronę wzdłuż i wszerz, stwierdziłam, że gdyby się udało, to byłoby to dla mnie najlepsze rozwiązanie. Agent mocno odciąża pisarza, a do tego... zna się na rzeczy. Ja miałam o tym raczej mierne pojęcie, a raczej zerowe, jeśli chodzi o tę drugą stronę, czyli stronę pisarza. Gdy więc wysyłałam maszynopis "Uratuj mnie" do Macadamii stwierdziłam, że albo dostanę propozycję współpracy, albo odłożę wydanie na później, czyli już na czas po studiach, a nie w trakcie. Opcja szukania wydawcy na własną rękę raczej mnie wtedy przerastała, gdy wiedziałam, że aplikuję na nieco trudniejsze i bardziej pracochłonne studia. Decyzja o współpracy z agencją wynikała więc głównie z rozsądku i przeliczeniu własnych sił na rzeczywistość.

Jak potoczyło się to dalej?

Na odpowiedź czekałam siedem tygodni. Oczywiście pod koniec zaczęłam się niecierpliwić i chyba dwa dni przed terminem sama napisałam do nich z pytaniem o decyzję, gdy siedziałam w Warszawie, bo składałam papiery na studia. Ku swojemu wielkiemu zdziwieniu... dostałam odpowiedź twierdzącą. Umówiłam się z moją (wtedy jeszcze przyszłą) agentką na rozmowę telefoniczną, żeby wszystko omówić i kilka tygodni później miałam już podpisaną umowę. Potem przez dobrych kilka miesięcy szlifowałyśmy razem tekst i robiłyśmy wstępną redakcję, żeby lepiej to wyglądało, brzmiało itd. Umowę podpisałam w sierpniu, a poszukiwania wydawcy zaczęły się tak naprawdę dopiero bliżej końca roku i teraz sobie nie przypomnę dokładnie, ale chyba jakoś na początku następnego roku dostałam ofertę Znaku, który ostatecznie wydał "Uratuj mnie" i dwie kolejne części serii „The Last Regret”.

Jakie były Twoje pierwsze wrażenia i jak oceniasz Waszą współpracę?

Kamila Kanafa od samego początku zrobiła na mnie dobre wrażenie. Istotną sprawą przy wyborze agenta jest zadanie sobie jednego, podstawowego pytania: czy jestem w stanie mu zaufać? Nie oszukujmy się, ale przenosząc wiele obowiązków na agenta, obdarza się tę osobę ogromnym zaufaniem. Na moje szczęście Kamila jest wyjątkowo konkretna, więc warunki były jasne. Wiedziałam, na co się godzę, a to podstawa. Gdy już rozpoczęłyśmy współpracę, okazała się bardzo pomocna. Potrafi doradzić, wskazać błędy i też powiedzieć wprost, że coś jej się nie podoba. To ostatnie jest dla mnie szczególnie ważne. Agent to nie jest kolejna osoba od głaskania po głowie, to też jest istotna sprawa. Co nie zmienia faktu, że na przestrzeni tych kilku lat nie było takiej sytuacji, że nie mogłam na nią liczyć i nawet jeśli nie zawsze się ze sobą zgadzamy, to jednak jesteśmy w stanie znaleźć nić porozumienia i mam jej wsparcie.

Po pierwszych poprawkach z agentką musiałaś ponownie przerabiać tekst książki pod okiem wydawcy?

Oczywiście, że musiałam. Z Kamilą zrobiłyśmy redakcję wstępną. Wydawca to już zupełnie inna sprawa. W Znaku przy każdej książce obowiązywały mnie dwie redakcje + ewentualnie jakieś poprawki jeszcze przed. W „Uratuj mnie” na przykład pisałam nowy prolog i pierwszy rozdział.

Zmiany były drastyczne?

Nie. „Uratuj mnie” przeszło bez diametralnych zmian. W przypadku drugiej części i tak planowałam sporo zmian, więc wskazówki redaktorki bardzo mi pomogły. W trzeciej części poprawek nie było, tylko już typowa redakcja tekstu bez ingerencji w fabułę jako taką. W dużej mierze wszelkie uwagi dotyczyły rzeczy, które mogą się wydawać lub są nieco niespójne lub na czymś, co można by było rozwinąć lub usunąć, bo jest zbędne. Raczej nic szczególnie szkodliwego, z czym można by było się spierać.

Pisarze często narzekają, że redakcja jest straszna, a tu proszę! Nie wydajesz się cierpieć na zespół pourazowy. To co w takim razie było najtrudniejsze dla Ciebie?

Ja też narzekam na redakcję. Nie jestem wyjątkiem w tej kwestii, strasznie nie lubię tego robić, choć wiem, że muszę. Ale z drugiej strony wychodzę z założenia, że jeśli nie ma nic do poprawy, to autor raczej powinien się bać, a nie cieszyć. Co było dla mnie najtrudniejsze? Spotkania autorskie... Może nie widać, ale bardzo mnie to stresuje. Ogółem do wystąpień publicznych to ja jestem ostatnia, więc zwykle przed spotkaniami jestem kłębkiem nerwów i nie śpię po nocach. A z kwestii wydawniczych to mnie zawsze wykańcza czekanie na akceptację tekstu. W międzyczasie zdążę dojść do wniosku, że w zasadzie połowę powinnam usunąć i napisać od nowa, a tak w ogóle to jest najgorsza książka roku i szkoda drzew. Jestem bardzo samokrytyczna.

W życiu bym nie zgadła, że wskażesz na spotkania autorskie. W końcu zaczynałaś na Wattpadzie, gdzie zresztą osiągnęłaś spektakularny sukces! Swoją drogą, sądzisz, że ułatwiło Ci to życie, skomplikowało, czy było bez większego znaczenia?

Chyba wszystko na raz. Z jednej strony jest efekt wow, bo ponad milion wyświetleń. Z drugiej strony, ech, Wattpad, pewnie mierna jakość. A z trzeciej... Pod wieloma względami nie ma to żadnego znaczenia. Ostatecznie jednak wydaje mi się, że najbardziej mi Wattpad pomógł na samym początku przy szukaniu wydawcy.


Umowa z agentem i wydawnictwem została podpisana, a pierwszy tom "The Last Regret" trafił do księgarnii. Jak od tej pory to wyglądało z Twojej perspektywy?

Nie pamiętam dokładnie, ale wydaje mi się, że jeszcze przed premierą pierwszej części moja redaktor przesłała mi swoje uwagi do drugiej i od razu zabrałam się za poprawianie, co zajęło mi kilka miesięcy. W zasadzie więc przy premierze pierwszej, głową byłam już trochę dalej. Po drodze zaliczyłam swoje pierwsze targi książki jako autorka, potem kolejne i nim się obejrzałam, planowaliśmy już promocję drugiej części, wybieraliśmy okładkę... i zarywałam noce na robienie redakcji. Ogółem wydaje mi się, że z perspektywy kogoś z zewnątrz wydawanie wydaje się dużo bardziej ekscytujące, niż jest naprawdę. W większości i tak wszystko sprowadza się do siedzenia godzinami i pisania. Same sprawy wydawnicze to bardziej takie przerywniki. Tylko presja przy pisaniu jest nieco większa, gdy już się wyda tę pierwszą książkę. Głównie presja czasu. Mało kto może sobie pozwolić na zajmowanie się wyłącznie pisaniem. Ja studiuję dziennie, na dodatek kierunek inżynierski, więc wydawanie tak naprawdę ląduje dopiero za studiami i za pisaniem samym w sobie, jeśli chodzi o listę priorytetów. Jednak dopiero wydając odczułam, jakie można sobie zrobić zaległości w pisaniu, gdy studia i ilość nauki wymuszą na mnie przerwę, czasem nawet na trzy tygodnie. Na dodatek praca z wydawcami nie zawsze idzie tak zupełnie gładko, jakby się chciało, a powodów może być mnóstwo. Wydawanie uczy też elastyczności w kwestii podejmowanych decyzji, ale chyba przede wszystkim walki o swoje, jeśli zajdzie taka potrzeba. W ostateczności chodzi o twoją wielomiesięczną pracę. Chyba że ktoś pisze książkę w miesiąc lub dwa, to może mu mniej szkoda.

W Polsce panuje przekonanie, że zarobki pisarzy niepozwalają się utrzymać. Sądzisz, że to prawda?

Niestety, ale tak. Utrzymywanie się z pisania to opcja tylko dla nielicznych szczęśliwych. Pisarz zarabia zwykle ok. kilkunastu procent od ceny zbytu. Żeby móc wyżyć z pisania, trzeba by było wydać przynajmniej trzy lub cztery książki w roku i warunek jest taki, że schodzi przynajmniej kilkanaście tysięcy egzemplarzy. Prawda jest jednak taka, że przy tak zapchanym rynku ok. dziesięciu tysięcy egzemplarzy to już jest liczba trudna do przebicia, a utrzymanie tego poziomu przy wszystkich książkach... To też takie proste nie jest. Chyba że jest się jednym z topowych pisarzy, takim Remigiuszem Mrozem na przyład, wtedy ryzyko jest minimalne, bo i tak wszystko zejdzie jak świeże bułeczki.

Gdybyś miała przed sobą debiutującego pisarza, któy przyszedłby do Ciebie i powiedział, że ma napisaną książkę, to od czego radziłabyś mu zacząć? Wattpad, agencja, blog, kosz, a może jeszcze coś innego?

Od zastanowienia się, czy na pewno jest gotowy wydać książkę już, teraz i w tym momencie. Wielu autorów robi to na hurra. Skończyłam książkę, więc dwa dni później wyślę ją już do wydawnictwa. Tylko co potem? Załóżmy, że wydawnictwo wzięło książkę. I załóżmy też, że mamy do czynienia z najbardziej sztampowym przypadkiem pisarza, który jest przeświadczony, że napisał bestseller roku i na dodatek trafił na wydawcę, dla którego redakcja bardziej przypomina korektę i tyka tekst tylko z wierzchu. Co wtedy mamy? Przepis na porażkę. Nagle pisarz dostaje negatywne recenzje i co robi, jeśli nie jest gotowy na konsekwencje wydania książki? Reaguje na tego typu recenzje wykłócając się z ludźmi lub szerząc hejt na zamkniętych grupach. W najlepszym razie rzuci pisanie w cholerę, zamiast próbować się dalej rozwijać. Dlatego Wattpad czy blog to dobry pomysł na początek, żeby oswoić się z krytyką. Jak już z tym sobie człowiek poradzi na samym początku, to ze wszystkim innym robi się już dużo łatwiej.

A jak radzisz sobie z krytyką? Czytasz recenzje, czy starasz się ich unikać?

Krytykę przyjmuję raczej na chłodno. Jeśli jest konstruktywna, to biorę ją pod rozwagę. Jeśli jest na zasadzie "nie, bo nie", to olewam. A recenzje czytam tylko te, pod którymi jestem oznaczona. Po pierwszej książce stwierdziłam, że nie potrzebuję się dobijać szukaniem wszelkich recenzji w sieci na temat swoich książek, żeby ani nie obrosnąć w piórka, ani się nie dołować, jeśli nie ma takiej potrzeby.

"Po pierwszej książce", czyli jednak na początku ciekawość była silniejsza?

Oczywiście, że tak. Wydaje mi się, że z pierwszymi książkami chyba po prostu tak jest, że chłonie się każde słowo. Zdarzało mi się wpisywać w wyszukiwarkę swoje imię i nazwisko razem z tytułem książek. Z perspektywy czasu chce mi się trochę z siebie śmiać, bo miałam lekką paranoję. Potem przeczytałam słowa Tarryn Fisher, że nie czyta recenzji swoich książek i nie dlatego, że jest przeświadczona o tym, że są idealne, a dla własnego komfortu psychicznego. A potem odkryłam, że ma rację.

Masz ten luksus, że książka była dobrze przyjęta, więc mogę założyć, że nie potrzebowałaś kocyka bezpieczeństwa. Jeśli dobrze kojarzę, gdy pojawiały się pierwsze recenzje "Uratuj mnie", drugi tom "The Last Regret" był już skończony. Czy pod wpływem czytanych recenzji chciałaś coś zmienić lub zmieniłaś w dalszych tomach?

Kocyk bezpieczeństwa zawsze się przydaje. Wbrew pozorom światek pisarski nie jest tak kolorowy i nie raz miałam nieźle obrobiony tyłek - głównie przez koleżanki i kolegów z Wattpada. Czytałam teksty, że nie zasłużyłam na wydanie w tak dużym wydawnictwie i tego typu rzeczy. Dlatego po wydaniu „Uratuj mnie” w zasadzie odcięłam się od Wattpada, bo było mi jednak trochę przykro. Choć nie tylko z Wattpada płynęły słowa krytykujące nie tyle pisanie, co moją osobę, przez blogerki również. To strasznie głupie, ale oberwało mi się nawet za znajomość z Kim Holden, gdy przyjechała do Warszawy na targi książki. Serio, jak źle to brzmi, gdy obrywa się za to, że po prostu lubisz kogoś ze wzajemnością i ta osoba chce spędzić z tobą czas?
I to prawda, pierwszy draft nie tylko drugiej części, ale serii ogółem był w całości skończony przed premierą, ale zanim wyszło "Uratuj mnie", zdążył minąć ponad rok - dla pisarza to sporo. Sama dostrzegłam więc potrzebę zmian i druga część została w zasadzie napisana od nowa. Najwięcej wskazówek (pomijając długą listę od mojej ówczesnej redaktor), wyciągnęłam z recenzji Klaudny Maciąg. To był jeden z tych razy, kiedy siadłam i stwierdziłam "kurde, ona ma rację!".


Na dniach w księgarniach pojawi się Twoja kolejna książka pt. „Requiem”. Jak oceniasz prace nad nią porównując do początków z „Uratuj mnie”.

To zupełnie co innego. Wiem już, z czym to się wszystko je, czego mogę się spodziewać i czego wymagać. Prace nad „Uratuj mnie” szły bardzo metodycznie, mieliśmy sporo czasu i został on wykorzystany w pełni. Przy „Requiem” tempo było dużo szybsze, ale też trochę na ostatnią chwilę. Redakcję „Requiem” wspominam jako mały wyścig z czasem, to samo prace nad okładką. Z tym drugim, musiałam pójść na kompromis i zapomnieć o pierwotnym zamyśle na okładkę, choć z ostatecznej wersji też jestem zadowolona. Tak bardzo, że wylądowała na ekranie blokady na telefonie ;) Każde wydawnictwo pracuje trochę inaczej i niestety, ale jako autor trzeba się do tego po prostu dostosować. Inaczej też wydawcy podchodzą do debiutantów - albo robią nacisk na promocję, albo nie ryzykują. Przy kolejnych książkach dochodzi kolejna opcja - liczą na to, że książka sprzeda się z rozpędu, bo autor już ma zaplecze. Czasem trzeba jednak przypomnieć wydawnictwu, że książka to nie towar pierwszej potrzeby i sama się nie sprzeda. Wydaje mi się, że to już po prostu taki syndrom kolejnych książek.

Chcecie być na bieżąco? Wpadajcie na Facebooka!

Ps. Czytaliście już książki "The Last Regret", a może przymierzacie się do "Requiem"? Ps2. Mam nadzieję, że trochę Wam to rozjaśniło, a za dwa tygodnie przybliżę Wam, co się dzieje z propozycjami wydawniczymi, gdy już trafią do wydawnictwa.

Prześlij komentarz

0 Komentarze