Od jakiegoś czasu atakowały mnie na Rynku motyle. Nie jakieś tam ładne fruwające piękności, lecz skrzydlate dwunogi z ulotkami w ręku wyskakujące znienacka i zachęcające do odwiedzenia Muzeum Żywych Motyli. W końcu postanowiłam ulec, a przy okazji napisać o tym kilka słów. Wierzyłam, że będzie ładnie, oryginalnie, kolorowo i zachęcająco. Oczywiście normalną relację szlag trafił po kilku minutach, gdy motyl się na mnie zsikał, dlatego nie nastawiajcie się na normalny tekst.
Plan był prosty: pod przykrywką wyjścia z Brzdącem (Gosiarellowym chrześniakiem) zobaczyć Muzeum Żywych Motyli. Co w takim planie mogłoby się nie udać? Nic, jeśli nie jesteście Gosiarellą (czasami mam wrażenie, że najprostsze czynności to dla mnie wyzwanie). Udało mi się kupić bilety, udało mi się wejść po schodach. Ba! Udało mi się nawet przedostać przez podejrzaną firankę, która oddziela wejście od Motylowego Królestwa! Po ominięciu tej ostatniej przeszkody nastąpił szok. Nie wiem czego dokładnie się spodziewałam, ale nie tego co zastałam. Wszędzie były rozwieszone białe siatki/firanki, a na nich stada motyli... tylko jakiś takich czarnych. Nie zrozumcie mnie źle: na motylach kompletnie się nie znam, rozróżniam tylko Paź Królowej i Cytrynka, dlatego spodziewałam się, że te motyle będą kolorowe. Ciemne motyle to dla mnie ćmy, a ciem się boję (tak, mnie też przeraża moja logika). Niemniej starałam się nie piszczeć, jak mała dziewczynka - głównie dlatego, że Brzdąc też by się rozpiszczał i wszystkie motyle zeszłyby na zawał.
Największym plusem tego niecodziennego muzeum jest możliwość macania motylków. Same wskakują na rączki (pieszczochy!) i dzielnie pozują do zdjęć. Na całe szczęście Gosiarellowy Chłopak motyli (ani ciem) się nie boi, więc dzielnie brał je na ręce. W tym czasie ja z Brzdącem podziwialiśmy wszystkie skrzydlate okazy (czyt. wypatrywaliśmy ataku z powietrza). W pewnym momencie dostrzegłam całkiem niewinnie wyglądającego potworka, który przy okazji był bardzo ładny, więc stwierdziłam, że czas dać dobry przykład dzieciakowi, żeby sam się nie bał. Metodą prób i błędów próbowałam nakłonić ładnego motylka by wskoczył mi na ręce. Bezskutecznie. Z pomocą przyszła mi miła kobieta pracująca z motylkami, która usadowiła go na mojej dłoni. I co? I motyl się na mnie zsikał! Pocieszające w byciu toaletą dla motyli jest to, że najwidoczniej on naprawdę bał się mnie bardziej niż ja jego. Dzielny, wysikany motyl postanowił, że nie będzie siedział grzecznie na obsikanej ręce, więc wybrał się na wycieczkę po mojej ręce. Plus: Brzdąc cieszył się jak głupi. Minus: Teraz bał się, że motyl go obsika.
Powinnam teraz napisać coś mądrego i zachęcającego. Spróbuję: Wierzę, że motyl nie chciał mnie obsikać i nie mam do niego żalu (jak można mieć żal do kogoś kto żyje 2 tygodnie?), bo dzięki niemu mogę się teraz zaliczyć do jakiegoś mega ekskluzywnego grona ludzi (założę fanklub obsikanych zwiedzających i pewnie będę w nim sama). Wierzę również, że normalnie jest tam więcej kolorowych okazów. Wystarczająco zachęcające? Jeśli nie to wspomnę, że są też ptaki. Nie wiem dlaczego. W Już Otwarte mówią, że są tam dla klimatu. Miła Pani mówi, że po to by nie zwariować w ciszy. Niezależnie od wersji są one miłym uatrakcyjnieniem. Czego nie można powiedzieć o kokonach, z których wykluwają się ich owadzie okazy.
Wystarczy moich żali na dziś, chociaż ogólnie muszę przyznać, że wizytę w Muzeum Żywych Motyli uznaję za udaną, choć dalej stawiam znak zapytania przy słowie motyl. Podoba mi się pomysł na stworzenie czegoś takiego. Jednorazowa wizyta w zupełności mi wystarczy, a jeśli Wy chcecie odwiedzić motyle to znajdziecie je w Krakowie na Grodzkiej. Uważajcie jednak by żadnego motyla nie nadepnąć, bo one łażą gdzie chcą.
Ps. A Wy jak myślicie to są ćmy czy czarne motyle giganty?
Ps2. Mam nadzieję, że kolejne wyjście z Brzdącem będzie mniej traumatyczne.
Plan był prosty: pod przykrywką wyjścia z Brzdącem (Gosiarellowym chrześniakiem) zobaczyć Muzeum Żywych Motyli. Co w takim planie mogłoby się nie udać? Nic, jeśli nie jesteście Gosiarellą (czasami mam wrażenie, że najprostsze czynności to dla mnie wyzwanie). Udało mi się kupić bilety, udało mi się wejść po schodach. Ba! Udało mi się nawet przedostać przez podejrzaną firankę, która oddziela wejście od Motylowego Królestwa! Po ominięciu tej ostatniej przeszkody nastąpił szok. Nie wiem czego dokładnie się spodziewałam, ale nie tego co zastałam. Wszędzie były rozwieszone białe siatki/firanki, a na nich stada motyli... tylko jakiś takich czarnych. Nie zrozumcie mnie źle: na motylach kompletnie się nie znam, rozróżniam tylko Paź Królowej i Cytrynka, dlatego spodziewałam się, że te motyle będą kolorowe. Ciemne motyle to dla mnie ćmy, a ciem się boję (tak, mnie też przeraża moja logika). Niemniej starałam się nie piszczeć, jak mała dziewczynka - głównie dlatego, że Brzdąc też by się rozpiszczał i wszystkie motyle zeszłyby na zawał.
Największym plusem tego niecodziennego muzeum jest możliwość macania motylków. Same wskakują na rączki (pieszczochy!) i dzielnie pozują do zdjęć. Na całe szczęście Gosiarellowy Chłopak motyli (ani ciem) się nie boi, więc dzielnie brał je na ręce. W tym czasie ja z Brzdącem podziwialiśmy wszystkie skrzydlate okazy (czyt. wypatrywaliśmy ataku z powietrza). W pewnym momencie dostrzegłam całkiem niewinnie wyglądającego potworka, który przy okazji był bardzo ładny, więc stwierdziłam, że czas dać dobry przykład dzieciakowi, żeby sam się nie bał. Metodą prób i błędów próbowałam nakłonić ładnego motylka by wskoczył mi na ręce. Bezskutecznie. Z pomocą przyszła mi miła kobieta pracująca z motylkami, która usadowiła go na mojej dłoni. I co? I motyl się na mnie zsikał! Pocieszające w byciu toaletą dla motyli jest to, że najwidoczniej on naprawdę bał się mnie bardziej niż ja jego. Dzielny, wysikany motyl postanowił, że nie będzie siedział grzecznie na obsikanej ręce, więc wybrał się na wycieczkę po mojej ręce. Plus: Brzdąc cieszył się jak głupi. Minus: Teraz bał się, że motyl go obsika.
Zadowolony i wysikany motyl |
Wystarczy moich żali na dziś, chociaż ogólnie muszę przyznać, że wizytę w Muzeum Żywych Motyli uznaję za udaną, choć dalej stawiam znak zapytania przy słowie motyl. Podoba mi się pomysł na stworzenie czegoś takiego. Jednorazowa wizyta w zupełności mi wystarczy, a jeśli Wy chcecie odwiedzić motyle to znajdziecie je w Krakowie na Grodzkiej. Uważajcie jednak by żadnego motyla nie nadepnąć, bo one łażą gdzie chcą.
Ps. A Wy jak myślicie to są ćmy czy czarne motyle giganty?
